Wszystko co dobre się kiedyś kończy. Rano spakowaliśmy się i wyruszyliśmy z Lido ostatni raz poczciwym accelerato nr 1 aż do końca, by na dworcu vis – a vis Piazzale Roma pozostawić nasze bagaże. Następnie udaliśmy się do kościoła San Giovanni a Paolo, czyli dominikanów. I tu spotkał nas srogi zawód.
Pomnik kondotiera Bartolomeo Colleoniego projektu
Andrei del Verrocchia (odlew znany z dziedzińca ASP w Warszawie) był obstawiony rusztowaniami. Widocznie ‘ulega konserwacji’. Pozostał nam do obejrzenia kościół – dość surowy gotyk. Jedna z dwóch (obok franciszkańskiego Frari) największych świątyń w mieście. Są tu m.in. rzeźbione nagrobki 25 dożów, ołtarze i rzeźby oraz obrazy i freski (m.in. oczywiście Giovanniego Belliniego). Z satysfakcją odnotowaliśmy polonicum. Nagrobek senatora Bonzio wykonał
Giovanni Maria Padovano, zwany Il Mosca, który większość swojego twórczego życia spędził w naszym kraju a jego działa możemy oglądać m.in. w Krakowie, Sandomierzu czy Tarnowie. W każdym razie nasz ostatni dzień był wybitnie ‘kościelny’.
Przez most
Rialto – tym razem przechodząc – udaliśmy się w stronę drugiej największej weneckiej świątyni – kościoła
Santa Maria Gloriosa dei Frari. Tu też pochowano wielu dożów, a kościół jest ‘małym muzeum’ malarstwa i rzeźby. Najsłynniejsze ‘eksponaty’ to oczywiście drewniany '
św. Jan Chrzciciel' Donatella, '
Madonna' Giovaniego Belliniego (chociaż trudno znaleźć w mieście kościół bez jego Madonny ;-) ) oraz ‘
Wniebowzięcie’
Tycjana w ołtarzu głównym a także klasycystyczne mauzoleum Canovy, kontrastujące spokojem z olbrzymimi nagrobkami barokowymi, pełnymi zbędnych ozdobników. Wewnątrz obowiązuje niestety zakaz fotografowania.
Wracając, gdy minęliśmy Rialto dopadł nas deszcz. Prawdę mówiąc spodziewaliśmy się go, gdyż powietrze było duszne i wilgotne.. Uciekając przed deszczem trafiliśmy do jakiegoś włoskiego fast-foodu, którego nazwy już nie pamiętamy. Tam przeczekaliśmy krótką, aczkolwiek intensywną ulewę, jedząc lunch. Powróciliśmy na
Plac św. Marka, zwiedzając po drodze
Museo Correr vis a vis bazyliki. Największe wrażenie zrobiły na nas rzeźby
Antonio Canovy. Pewnie z powodu przesytu weneckim renesansem i barokiem ;-).
Powrót na plac nie był przypadkowy. Chcieliśmy zobaczyć jeszcze dwa kościoły autorstwa
Andrei Palladia, do których można było się dostać tylko tramwajem wodnym właśnie z ‘przystanku’ San Marco. Pierwszy to
San Giorgio Maggiore, znakomicie widzialny z Piazetty, bazyliki czy campanilli. Jednak z ‘ikon’ Wenecji. Położony jest na wyspie o tej samej nazwie. Kościół uchodzi za perłę klasycznego renesansu Palladia. Kryje przy tym dwie wielkie atrakcje. Pierwsza z nich to ‘
Ostatnia Wieczerza’
Tintoretta, rzeczywiście robiąca wrażenie, w całkowicie innej redakcji niż u Leonarda. Druga zaś to campanilla tego kościoła. Widok z niej jest jeszcze ciekawszy niż z tej na placu św. Marka, chociażby dzięki temu, że doskonale widoczny jest z niej ... właśnie plac, z
Pałacem Dożów, kopułami bazyliki,
Mennicą (Zecca) i
Biblioteką Sansovina oraz ... campanillą. Do tego jeszcze widoczne w tle Alpy ... No i widać z wieży kilka kanałów ;-), w tym Canale Grande z kościołem
Santa Maria Salute i komorą celną.
Kolejnym przystankiem był kościół Il Redentore (Zbawiciela) Palladia na wyspie Giudecca, o równie klasycznych proporcjach, aczkolwiek mniejszy. System komunikacyjny Wenecji wymusił na nas powrót przed Pałac Dożów. Jeszcze (siłą rozpędu) zwiedziliśmy kościół San Zaccaria (wewnątrz oczywiście ...
Giovanniego Belliniego) oraz odbyliśmy ostatni spacer po okolicach, by udać płynącym po Canale Grande vaporetto się na dworzec kolejowy. Stamtąd, już z bagażami (rzeczywistymi i bagażem wrażeń), przemieściliśmy się na przystanek autobusowy na Piazzale Roma. Autobus zawiózł nas na port lotniczy noszący imię najsłynniejszego podróżnika Republiki Weneckiej –
Marco Polo. I tak pożegnaliśmy miasto na lagunie :-(.