Był to nasz najdziwniejszy lot w dotychczasowej podniebnej karierze. Samolot był mocno sfatygowany, nie posprzątany a cabin crew najgorszy w historii (wliczając także późniejszą). Stewardessy ciągle chichotały i nie były w stanie nawet dokończyć żadnej dłuższej wypowiedzi (nie mówiąc już o instruktażu). Gdy zapłaciliśmy za napój trzeba było gonić za nimi po samolocie, by nam go wydały. Za to chętnie przysiadały się do Włochów i wdawały się z nimi w długie i głośne rozmowy. Siedząca obok nas Włoszka znanym nam gestem dłoni przyłożonej do szyi dała nam znać, że prawdopodobnie dziewczyny są mocno trunkowe ...
Na szczęście mieliśmy dobrą pogodę i piękne widoki lecąc w piątkowe popołudnie nad jeziorami alpejskimi. Wylądowaliśmy na lotnisku
Mediolan Malpensa (kod IATA MXP), wówczas główny hub Alitalii, na terminalu dla tanich linii. Z niego musieliśmy przejechać autobusem na główny, a stamtąd pociągiem do Mediolanu.
Mediolańskie metro zaskoczyło nas in plus w porównaniu z rzymskim. Było bez porównania czystsze, luźniejsze i dużo bardziej bezpieczne. Gdyby jeszcze automaty rozmieniały banknoty lub chociaż wydawały resztę ...
W końcu dotarliśmy do hotelu San Ambrogio (jak się okazało o najkorzystniejszej cenie w trakcie całego pobytu), który z czystym sumieniem możemy każdemu polecić. W końcu nazwa nawiązująca do
patrona miasta i najstarszego z kościołów zobowiązuje ;-).