Schiphol to znakomity port lotniczy na przesiadki, ale jako docelowy – mordęga. Końskie przestrzenie do pokonania do wyjścia i prawie godzinne oczekiwanie na bagaż mocno nas zmęczyło. Na szczęście do hotelu mieliśmy blisko.
Szukając hotelu zmieniliśmy taktykę. Zamiast szukać (w miarę) taniego byle jakiego hotelu w ścisłym centrum
Amsterdamu, za tą samą cenę wybraliśmy odjechany hotel nowej sieci citizenM. Self-check-in i check-out, design w stylu high-tech oraz usytuowanie w okolicach centrum finansowego World Trade Center (zbieżność nazw z NYC przypadkowa całkiem) były wystarczającymi atutami. Poza tym każdy pokój to dwójka double z oszklonym prysznicem w środku, a dla małżeństwa (w odróżnieniu od dwóch handlowców w podróży służbowej, którzy powinni unikać tego obiektu) to dodatkowy atut, stanowiący wieczorem silną konkurencję dla zakosztowania perspektywy nocnego życia w stolicy Holandii ;-). Do tego jeszcze – jak się okazało – międzynarodowa obsługa, ze znaczącym ‘polskim wkładem’. Tak międzynarodowa, że na pierwszej zmianie nie było nikogo, kto byłby w stanie napisać nam SMSowy tekst pozdrowień po niderlandzku.