W marcu jak w garncu – pogoda w
Stuttgarcie nas mnie rozpieszczała. Gdy lądowaliśmy jeszcze świeciło słońce, ale gdy dojechaliśmy do dworca kolejowego – skądinąd bardzo ciekawego, modernistycznego budynku, niebo było już całkiem zachmurzone. Zjedliśmy więc w pobliskim lokalu – jako lunch –
maultaschen i inne schwäbische spezialitaten i udaliśmy się do naszego hotelu Mack. No i kolejna skucha. Poinformowano nas, że bardzo im przykro, ale przekwaterują nas do innego hotelu, lepszego o jedną gwiazdkę i na swój koszt wyślą nas tam taksówką. Musieli bowiem zwolnić pokoje, dla grupy zorganizowanej.
Sympatyczny taksówkarz pochodzący z Rumunii przewiózł nas do hotelu, istotnie lepszego , leżącego ok. kilometr dalej, może trochę więcej.
Hotel miłą wyższy standard, ale położony dalej od dworca. Do tego jeszcze to wszystko trwało dość długo i w efekcie gdy wyszliśmy na spacer już się ściemniło. Zaczęliśmy więc wizytę w mieście Mercedesa (jego znaczek góruje nad dworcem) po ciemku.
Główny deptak – włączona z ruchu kołowego Königstrasse – po zamknięciu sklepów (czyli po 20.00 - tu pracuje się dłużej, więc i land bogatszy) zaroiła się śniada młodzieżą męską. To średnia atrakcja dla turystów. Skręciliśmy zatem w stronę kolegiaty – głównego (ewangelickiego) kościoła miasta. Następnie przeszliśmy na Schillerplatz, czyli miejsce pomiędzy kolegiatą, Starym Zamkiem oraz Starą Kancelarią. Na środku stoi oczywiście pomnik
Fryderyka Schillera, urodzonego w pobliskim Marburgu. Autorem statuy poety niemieckiego oświecenia było nikt inny, tylko znany już nam doskonale
Bertel Thorvaldsen, twórca m.in. pomników Kopernika i Poniatowskiego w Warszawie.
Stuttgart leży w sercu jednego z niemieckich regionów winnych, stąd w centrum jest więcej winiarni, niż piwiarni. Niestety, znalezienie jakiegokolwiek miejsca w jednej z nich bez rezerwacji graniczy niemal z cudem. Pierwszy dzień zakończyliśmy zatem raczej bez większych sukcesów.